piątek, 18 września 2015

Poszukiwania sukni śłubnej

Trudny temat… Przynajmniej z pozoru. Bowiem nigdy nie przypuszczałam, że poszukiwanie sukni
ślubnej może okazać się fajną zabawą. Zdecydowanie nie brałam pod uwagę opcji, że będzie jak w
tych wszystkich radosnych filmach, gdy przyszła panna młoda w towarzystwie rozchichotanych
koleżanek, z rumieńcami na twarzy i łzami w oczach znajduje swą idealną, brokatowo-falbaniastą suknię. A wokół róż, plusz, szampan i radosna muzyka.

Biorąc pod uwagę mój gust, niezdecydowanie, kompleksy i ogromną chęć stworzenia wymarzonego ślubu, wizja poszukiwania sukni ślubnej raczej mnie dołowała niż cieszyła. Zresztą takie same podejście mieli wszyscy wokół, przewidując płacz i kłótnie, oraz wielokrotne podejścia do tematu. Najbardziej smucił mnie Najlepszy Mężczyzna Świata, który (niby żartując) mówił, że on się bardzo cieszy, iż nie musi w tym brać udziału.

Jednakże wbrew wszelkim niepokojom i obawom, pomimo skręcającego się ze stresu żołądka poszukiwania sukni ślubnej były jednym z najlepszych doświadczeń w moim życiu. I nawet trochę mi zal, że po dwóch dniach i przymierzeniu 21 (oczko!) sukienek  już było po sprawie.

Myślę, że miałam ogromne szczęście, bo napotkana w pierwszym odwiedzonym salonie
sprzedawczyni zrewolucjonowała moje podejście do tematyki sukien ślubnych. Bardzo energiczna,
momentami despotyczna Pani od razu oświadczyła, że nie w mojej wymarzonej princesce będę wyglądać źle i potrzebuję sukni, która podkreśli moje kształty (moje co? Heh? Coś takiego istnieje???). Już chciałam uciekać, no ale... Najpierw zgodnie z mym życzeniem wpakowała mnie w paskudną princeskę, żeby udowodnić mi jak tragicznie w tym wyglądam. Cóż… udowodniła. Byłam wielką, tiulową białą bezą i nic nie mogło mnie uratować. Lecz mimo swej paskudności ta suknia zawsze będzie dla mnie miłym wspomnieniem, bo wtedy po raz pierwszy zobaczyłam się w ślubnej odsłonie i wzruszyłam się do głębi tym, że będę panną młodą :)
Ale do rzeczy. Szalona Pani sprzedawczyni  przyniosła mi do przymierzenia coś, czego w ogóle nie
brałam pod uwagę. Koronkowa, opinająca suknia syrenka. Nie było co protestować. I w sumie słusznie, bo wyglądałam w niej (ku zaskoczeniu wszystkich poza Panią sprzedawczynią) obłędnie. Miałam figurę klepsydry, piękny biust i zgrabna pupę. Byłam pod ogromnym wrażeniem, zakochana w nowej mnie. A Pani raz-dwa to wykorzystała żeby spotęgować to pozytywne wrażenie spięła mi włosy, założyła welon i kolczyki. Nie ma co, ma dryg do tej roboty. Z salonu wyszłam więc z zapisanym numerem sukni, prawie pewna, że ją kupię.

Zupełnie nie w moim stylu... Ale co tam, skoro miałam w niej zajebiaszcze kształty i +10 do pewności siebie :)
Dzięki tej pierwszej szalonej przymiarce wizyty w innych salonach przebiegły (w większości)
bardzo przyjemnie. Nabrałam pewności, że mogę wyglądać naprawdę fajnie w sukni ślubnej. A właśnie tego najbardziej się obawiałam, że nic nie będzie dobrze na mnie wyglądać. Ta pewność
się przydała, bo niestety zdarzyło mi się usłyszeć, że na mój rozmiar to pani u siebie w salonie nic nie ma. Gdybym coś takiego usłyszała na samym początku, to jak nic skończyłoby się wielkim płaczem i depresją. A tak, chociaż ciut mnie to zabolało, to wyszłam z salonu z podniesiona głową, myśląc sobie, że własnie ta pani straciła szansę na zarobienie na mnie sporej kasy.

Przymierzałam suknie przeróżne, tanie i drogie (baaardzo), proste i strojne, princeski i syrenki. W
niektórych wyglądałam wręcz nieziemsko. Jednak nic nie chwytało za serce i przy żadnej z nich nie słyszałam głosu krzyczącego w głowie "TO TA!!!!".

Ostatecznie dzień pierwszy poszukiwań wypadł bardzo owocnie. Do domu wracałam z listą
potencjalnych  sukni, nad którymi trzeba  było się jedynie jeszcze odrobinę zastanowić no i wybrać.
Wieczorem w domu pałaszując pizzę i popijając ją zimnym piwem postanowiłam odszukać każdą z sukienek w internecie w celu weryfikacji wrażeń. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że zapamiętałam je zupełnie inaczej. Wieczorna weryfikacja wypadła na niekorzyść większości sukienek. To radosne podekscytowanie towarzyszące mi podczas przymiarek niezwykle wypaczało rzeczywistość.


Nie wiedzieć czemu ta też mi się na początku podobała. A przecież za mało szalona jak na mnie.

A to moja chwilowa miłość. Musze nieskromnie przyznać, że na mnie wyglądała o niebo lepiej. Dostałam do nie welon, piękne futerko  na ramiona i dłuuuugie rękawiczki. Czułam się jak Anna Karenina (tylko w bieli), gotowa, żeby na balu oczarować swego Wrońskiego. Cud miód i orzeszki :)











Suknia prawie idealna :)
W dzień drugi poszukiwań miałam zamiar jeszcze raz przymierzyć wybrane sukienki i podjąć ostateczną decyzję. Jednak nic z tego nie wyszło, bo po drodze wstąpiłam do pominiętego wcześniej salonu i... znalazłam suknię idealną!

Najpierw przymierzyłam tą:


Pięknie wyglądała na wystawie, a delikatne kropeczki dodawały jej uroku. Ale jednak nie byłam przekonana. Moim drugim typem była sukienka, którą sama znalazłam gdzieś na wieszaku.Wisiała ściśnięta wśród innych, a jednak rzuciła mi się w oczy i od razu chciałam ja przymierzyć. I co tu dużo mówić, to było własnie to, czego szukałam (poza ogólnymi hasłami tiul i koronka). I nie wiem jak to określić i jak to opisać. Po prostu założyłam ja i wiedziałam, że już żadnej innej przymierzać nie będę. Wiedziałam, że znalazłam sukienkę, w której chcę brać ślub. I pewnie nie wszystkim się spodoba, ale dla mnie jest idealna. Sama nie wiedziałam czego szukam, dopóki jej nie zobaczyłam :) Jest elegancka, romantyczna i trochę inna niż cala reszta. Jest stworzona dla mnie :)

A jak wygląda? Cóż, to na razie tajemnica, której nie chcę zdradzać. Chce się nacieszyć tą chwilą, gdy wszyscy mnie zobaczą i (mam nadzieję) zachwycą się się tak jak ja.












niedziela, 21 czerwca 2015

OMG ślub!

Na początku listopada ubiegłego roku Najlepszy Mężczyzna Świata zapytał mnie, czy zechcę z nim spędzić resztę swego życia. Na jego pytanie była tylko jedna słuszna odpowiedź, a śliczny pierścionek nęcił i wabił blaskiem czarnych brylantów.

Odkąd zyskałam dumne miano Narzeczonej przestałam panować nad tym, co się dzieje w moim życiu. Zgodziłam się i nagle wszystko się zmieniło, a przede wszystkim ja się zmieniłam, w szaloną przyszła pannę młodą, która nie może spać, bo wybiera kolor serwetek na wesele.

Naprawdę nie przesadzam twierdząc, ze się wszystko zmieniło. Zdecydowanie nie jesteśmy tego typu ludźmi, którzy po zaręczynach trwają w narzeczeństwie przez kilka(naście) lat, nie mogąc się zdecydować na ślub. Zaręczyny uruchomiły ogromna ślubno-weselna machinę, która zaczęła sama się toczyć, coraz szybciej i szybciej. A my mkniemy razem z nią załatwiając kolejne sprawy, podejmując kolejne decyzje, czasem po podpisaniu umowy zastanawiając się jak to się w ogóle stało.

W ciągu tygodnia od zaręczyn mięliśmy już wstępnie ustaloną listę gości i datę ślubu. W ciągu miesiąca znaleźliśmy salę, a niedługo później zespół i fotografa. Teraz właściwie każdą chwilę poświęcam na przeglądanie stron internetowych, blogów i for poświęconych ślubnej tematyce. Mam wrażenie, że wiem na ten temat już niemal wszystko (lecz wciąż okazuje się, ze jednak nie).

W mojej głowie miliony pomysłów na ślub i wesele kłębi się i wiruje w zawrotnym tempie. I chociaż ostateczne decyzje podejmuję wspólnie z Najlepszym Mężczyzną Świata, to jednak większość propozycji jest moja, wyhodowana w mojej biednej głowie. W całym tym radosnym szaleństwie jednak zawsze udaje się wybrać to, co najbardziej do nas pasuje, najbardziej się nam podoba i jest wprost idealne. Za każdym razem mam w sobie to przeświadczenie, ze to co wybieram jest jedynym słusznym wyborem. Potem wprawdzie jeszcze milion razy pytam innych o zdanie, ale to już wynika z mojego charakteru, a nie z błędnej decyzji.

Mam ogromną potrzebę (jak chyba każda przyszła panna młoda) rozmawiania o moich przygotowaniach do ślubu. Chciałabym podzielić się swoją radością, ale także obawami, chciałabym zapytać o radę i zostać uważnie wysłuchaną. Jednak mam wrażenie, że prawie nikt nie ma ochoty tego słuchać. A gdy ktoś nie chce słuchać, to ja ie chcę opowiadać.

Całe szczęście na blogu można się wypisać do woli :)

niedziela, 29 marca 2015

Wiosna'15

O zimie zwykło się mówić, że znów zaskoczyła drogowców. Natomiast o mnie można powiedzieć, że znów zaskoczyła mnie wiosna.
Mam wrażenie, że co roku wiosna zjawia się z dnia na dzień, bez uprzedzenia. Nagle budzisz się rano i ona już jest. Nawet jeżeli wciąż jest śnieżnie i mroźno, to mimo to czujesz, ze już jest wiosna. Przede wszystkim czuć ją w powietrzu, taką wiosenną świeżość, która napełnia życiem i radością. Nawet krakowski smog nie jest w stanie tego stłumić.
W tym powietrzu musi być jakaś magia, która działa na wszystko, co żywe. Bo jak inaczej wytłumaczyć chociażby przebiśniegi, które jak sama ich nazwa wskazuje, rosną i kwitną nawet, gdy jeszcze leży śnieg.
I ja sama czuję się jak ten przebiśnieg i chcę coś robić, ruszać się i wiosennie działać.
Czasem ta chęć i entuzjazm są tak duże, że aż się czuję zakłopotana myśląc o mojej ukochanej zimie. Jakbym ją zdradzała zachwycając się wiosną i ulęgając jej urokowi. Coś jakby powiedzieć, że szalona wiosna flirciara wygrywa ze statyczną pięknością zimy. Cóż, nie jestem zbyt wierna, gdy chodzi o miłość do pór roku... Jednak za dziesięć miesięcy wrócę do zimy z podkulonym ogonem, raz jeszcze wyznając gorące uczucie do jej mroźnego oblicza.
Teraz już mamy wiosnę w pełni. Przebiśniegi już powoli przekwitają, a ich miejsce zajmują obłędne krokusy. Młoda trawa zaczyna się już zielenić i zakrywać pośniegową szarość, a gałęzie pęcznieją pękając pączkami. Jest słonecznie i ciepło, grubo powyżej 10 stopni w ciągu dnia i poranne przymrozki zdają się być ostatnim pożegnaniem zimy, które tym bardziej nakręca wiosnę do działania.
Oto pora na pierwsze wiosenne spacery, pierwsze lody, zrzucanie zimowych kurtek i butów, pora na wiosenne porządki (w szafie lub w życiu, co komu potrzeba), pora na słoneczną radość z przewagą koloru zielonego i żółtego, na pierwsze w tym roku piwo w plenerze a może nawet i na grilla. A niebawem także pora na święta, rzeżuchę, pisanki i kurczaczki.

Wiosna, Wiosna, WIOSNA!!!! Aż chce się krzyczeć z radości.


*Wszelkie denno-pseudo-poetyckie zwroty i porównania są wynikiem zachłyśnięcia się
wiosennym powietrzem. Uniżenie proszę o wybaczenie.